Wacek Miśkiewicz – to chodząca legenda naszego Koła Łowieckiego ” Darz Bór” w Sieniawie.
Człowiek o niespożytej sile fizycznej i psychicznej. Ma teraz dziewięćdziesiąt cztery lata, a w swoim ogrodzie i domu pracuje jak młodzieniec. Kocha przyrodę, jest nie tylko myśliwym, ale i hodowcą gołębi pocztowych oraz wędkarzem. Jego przygodami życiowymi można by uświetnić niejeden życiorys. A życie miał Wacek ciężkie. Od dzieciństwa ciężko pracował u dziedziców, w czasie okupacji niemieckiej został wywieziony na roboty do Niemiec. Uciekł stamtąd w mundurze żołnierza niemieckiego. Tylko dzięki matce, która znała dobrze język niemiecki pracując długie lata „ na Saksach”, uniknął rozstrzelania. Skończyło się na powrocie do Bauera. Po wojnie wrócił do Uniejowa i zaraz zapisał się na ochotnika do wojska – potem okazało się, że był to Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego – walczył więc z oddziałami UPA. Oj, ciężko było, ale Wacek poradził sobie i przeżył.
Jest jednym z założycieli naszego Koła Łowieckiego. Posiada ogromną wiedzę przyrodniczą i życiową. Jest przemiłym gawędziarzem. Poznałem Go gdzieś około roku 1975, bo doktor Tadeusz Bielecki skierował Jego żonę Gienię do mnie do leczenia chirurgicznego kręgosłupa. Polubili się bardzo z moją żoną Izą, dla której był wyrocznią bezwarunkową. Od niego uczyła się myślistwa. Zawsze polowali razem. Ostatni byk Izy został strzelony na Gościńcu Dobczańskim w towarzystwie, a jakby inaczej, Wacka! Zaprzyjaźniliśmy się bardzo, Wacek był zapraszany na nasze uroczystości kliniczne. Miałem zwyczaj raz w roku zapraszać zespół kliniki na wycieczkę i ucztę. A ta opowieść niech będzie świadectwem jak bardzo Gienia i Wacek byli sobie oddani.
Tym razem pojechaliśmy do Szydłowca na kozła no i barana. Po udanym polowaniu, spałaszowaliśmy jagnię, zakrapiane co nieco wódeczką. Wacek głowę ma nie od parady, ale ma jedną wadę: nie znosi, by w butelce zostało choć trochę tego płynu rozweselającego. No i wpadł Wacuś pod stół, zahaczając oczodołem o kant stołu. Lipo spuchło, oko podbite. Mówię tak: Wacku, powiem Gieni, że rąbał Pan drzewo i polano uderzyło Pana w głowę. Wracamy do Jarosławia i opowiadam Gieni zmyśloną historię. Za dwa tygodnie odwiedzamy Wacka, a Gienia do mnie: no i po co było, Panie Profesorze, zmyślać bajki. Mój mąż, jeszcze tego samego wieczoru wyznał mi wszystko jak na spowiedzi. My nie mamy przed sobą żadnych tajemnic.
Głupio mi było, ale cóż było robić..
Wacek jest członkiem naszej rodziny. Pomagaliśmy sobie nawzajem. Iza dbała o każdy szczegół w budowanym dla Wacków domu, przez naszego przyjaciela Józka Pająka, który zresztą budował nasze i naszych przyjaciół domy w Łodzi i Konstańcinie.
A teraz, niema już ani Izy, ani Gieni, a my z Wackiem, single, trzymamy się nadal razem.
Życzę Panu, Panie Wacusiu, nie „setki”, bo to by brzmiało niepoważnie, ale długich lat życia w zdrowiu.
A na pamiątkę tych wspaniałych nocy księżycowych, które spędziliśmy razem, zacytuję Panu fragment wiersza K.I. Gałczyńskiego:
„ Księżyc na niebie jak bałabajka,
Ech, za wstążkę by go tak ściągnąć
I na serduszko..
…………………………………..
Jeszcze by można rzekę w oddali,
I woń konwalii dziką,
Ławkę przy murze, a mur przy sadzie,
I taką drogę, która prowadzi do nikąd..”